Po linii najmniejszego oporu
„Po linii najmniejszego oporu”[1] - oto największy zarzut jaki można usłyszeć wykonując jakąkolwiek czynność: w domu, w pracy, nie wykluczając hobby i zabawy. Gdziekolwiek i wszędzie. Jeśli robisz coś „tylko” tak jak potrafisz i nie zamierzasz się wysilać oraz męczyć, naruszać swojego dobrego samopoczucia do potrzeb i oczekiwań innych, ich wygórowanych wymagań, to masz - delikatnie mówiąc - przerąbane.
Jest w nas bardzo silne - być może ogólnonarodowe - przekonanie, że gdy oporu i przemocy w trakcie wykonywania czynności nie ma (linia oporu jest najmniejsza), to - za przeproszeniem - „gówno, nie robota”. Przecież w życiu trzeba się narobić i naharować, zapieprzać i męczyć. Krew, pot, trud i znój. Warunek konieczny dobrze wykonanego zadania.
Zerkam do słownika. „Iść po linii najmniejszego oporu” to „wybierać najprostsze, najłatwiejsze rozwiązanie, niewymagające trudu, wysiłku. Przykłady: Jacek poszedł po linii najmniejszego oporu i ściągnął wypracowanie z Internetu. Synonimy: iść na łatwiznę.”. No tak. Przecież to oczywiste. Musimy cierpieć, samookaleczać się i biczować. Robić sobie sznyty - na skórze lub umyśle. Tańczyć, gdy nie lubimy. Rozwiązywać zadania z matmy, gdy jej nienawidzimy. Pić na imprezie, bo tak wypada. Cierpienie przecież jest środkiem do zbawienia. Tak popularnym i powszechnie stosowanym jak środki przeciwbólowe reklamowane w telewizji w czasie prime time.
To być może wynik głęboko zakorzenionego w świadomości zbiorowej przykładu testamentowego Jezusa Chrystusa, który wedle preferowanej narracji - dla zbawienia ludzkości - umiera na krzyżu. Dla Polaków katolików to wystarczający powód by podążać śladami syna bożego. Bezwzględnie należy cierpieć. Każdego dnia, nie tylko od poniedziałku do piątku, ale najlepiej też w weekendy. Nie wyłączając niedzieli. Dopiero własne ukrzyżowanie sprawia, że zasługujemy na niebo i - a contrario [2] - ten kto nie cierpi, na szczęście, ani radość, nie zasługuje wcale. I zapytać tylko wypada: gdzie ci tonący w cierpieniu, bólu i krzywdzie szczęśliwcy? Niby widujemy tych męczenników codziennie, jednak żaden nawet nie usiłuje zbytnio udawać szczęśliwego wyrazu twarzy, radosnego samopoczucia.
Nie dostrzegamy szalonego paradoksu stosowanych konstrukcji myślowych, związków frazeologicznych, którymi się na co dzień posługujemy. „Muszę być nieszczęśliwy, aby być szczęśliwy”. Nie mogę więc nic zrobić „po linii najmniejszego oporu”. O co tu chodzi? Czy jednak czasem nie zrozumieliśmy przesłania biblijnego zbyt dosłownie? Może jednak po linii najmniejszego oporu to dobre rozwiązanie. Może najlepsze?
Cierpienie jest drogą wiodącą do zbawienia tylko w takim sensie, że dopiero ono otwiera nam oczy i budzi. Uświadamia, że to co robimy, to jak funkcjonujemy, a przede wszystkim co myślimy i jak przeżywamy rzeczywistość będzie nas ranić tak długo jak długo nie podejmiemy decyzji „już dość”, „to koniec”. Do chwili w której powiemy „mam dość tych myśli”, „mam dość cierpienia”, „podszept ego mnie męczy”.
Nie chodzi więc o zachętę „pokaż, że potrafisz trwale i sumiennie cierpieć, a osiągniesz zbawienie, raj na ziemi”, a raczej myśl, z której wynika, że „cierpiąc wcześniej czy później zrozumiesz, że szkoda na to życia. Wówczas wszystko to co doprowadzało to twojego cierpienia odstawisz na bok i spotkasz raj”. Jest zasadnicza różnica pomiędzy stwierdzeniem, że cierpienie jest warunkiem szczęścia, gdyż w nim (dzięki niemu) rozumiemy co nas rani i czego należy się pozbyć, a absurdalną konstrukcją, wewnętrznie sprzeczną myślą „cierp, a będziesz - staniesz się - szczęśliwy”.
Cierpienie ze szczęściem nie ma nic wspólnego. Jest jego warunkiem wyłącznie wtedy, gdy mocą własnej decyzji, zmiany interpretacji świata, siebie i swoich myśli, postanawiamy przestać robić sobie krzywdę. Masochizm i szczęście nie żyją w jednym domu. I nigdy nie będą. Nie taka jest nasza natura. Nie taki jest biblijny przekaz. Przecież bóg, który stworzył cię na swoje podobieństwo z pewnością nie chce abyś cierpiał.
Wejdź na YouTube, Facebooka, Instagrama. Obejrzyj kilka popularnych filmików prezentujących zwycięzców talent show, utalentowanych muzyków, tancerzy, kabareciarzy, rzeźbiarzy, malarzy, grafików, fotografów. Kogokolwiek chcesz. Możesz też zobaczyć osoby z nadludzkimi umiejętnościami i zdolnościami na kanale „People Are Awsome”. Właściwie czegokolwiek nie wpiszesz w wyszukiwarce w najczęściej oglądanych filmach zobaczysz z reguły ludzi, którzy robią to co kochają… „po linii najmniejszego oporu”. Od artystów, po youtuberów. Nie, nie są w tym niedbali. Zdecydowanie nie. Robią to co kochają, a przez to nie odczuwają żadnego oporu. Po prostu są całym sobą w czynności, która jest ich powołaniem, talentem, misją, radością i miłością życia. Robią właśnie to, gdyż przychodzi im z lekkością, łatwością i przyjemnością. Do tego stopnia, że postanawiają doskonalić warsztat, podejmować dalszy trud, wspinać się wyżej, osiągać jeszcze lepsze i piękniejsze rezultaty. To oczywiście wysiłek i koszt, jednak satysfakcja związana z obcowaniem ze swoim dziełem (czynnością) daje im tyle radości, że chcą swoją naturalną predyspozycję rozwijać. Może to pochłaniać energię (z reguły tak jest), jednak nie traktują swojego zaangażowania jako kosztu. Jest tylko frajda.
Miałem okazję poznać człowieka, który rocznie przejeżdża na rowerze ponad 200000 kilometrów. Kocha kolarstwo nie tylko jako zawodnik, ale również jako fotograf. To jego druga - równoległa - pasja. Obie te czynności kocha i łączy. Biła z niego radość, satysfakcja, otwartość, spełnienie, wewnętrzny (s)pokój. Możesz zobaczyć fotografie jego autorstwa[3], które w moim (czysto subiektywnym rzecz jasna) odczuciu wyróżniają się doskonałym smakiem, wyczuciem chwili, wrażliwością na piękno otaczającego świata. Trudno dostrzegać w tym męczarnię, martyrologię, Golgotę. Niewątpliwie pasje, które wspomniany kolarz wykonuje z pewnością, połączone są z trudem i wysiłkiem, jednak ten nie ma nic wspólnego z cierpieniem. Trudem jest wejście na Kasprowy Wierch, Mount Everest albo wjazd na rowerze na wulkan Pico del Teide (Teneryfa). Nie ma to jednak nic wspólnego z cierpieniem, gdy ten który wysiłek podejmuje chce to robić, widzi w tym miłość swojego życia. A nawet jeśli cierpienie się pojawia (wyłącznie fizyczne), to jest skutkiem (kosztem) akceptowanym, do zniesienia i przewidzenia, wliczonym w ryzyko ulubionej aktywności. Wspomniany człowiek na t-shircie w miał napis „Ból to iluzja”…
Są ludzie - nieliczni - którzy robią nieomal wszystkie rzeczy po linii najmniejszego oporu. Tylko dlatego, że kochają życie i nie zamierzają się w nim bez potrzeby męczyć. Wybierają radość i szczęście w miejsce bólu i cierpienia. To właśnie im najprościej odnaleźć swój prawdziwy talent i powołanie. Przecież wcześniej czy później trafia na nich coś (czy oni na coś), co jest bardzo przyjemne i „dzieje się” z ich udziałem bez największego wysiłku. W dodatku z rewelacyjnymi, ponadprzeciętnymi efektami. Tak oto stają się mistrzami w jakieś dziedzinie, bez wysiłku okupionego bólem. Jednak odwaga by tak żyć i w błyskawicznym tempie dość do zaskakujących, niebywałych rezultatów, jest - jak się zdaje - wyjątkowo rzadką cechą. Taka decyzja wymaga postawienia wszystkiego na jedną kartę. Jednak taki - pozorny - hazard chyba nigdy nie kończy się przegraną dla - równie pozornego - ryzykanta. W końcu kocha to co go poniosło, tę falę, która zabiera go w miejsca, w które nikt nie prócz niego dotarł [4]. Tak buduje swój indywidualny raj. Jeszcze na ziemi. Już tu. Już dziś. Na nic nie czeka. Robi swoje. Tańczy swój taniec. Kreuje swój wir.
[1]: Czy też „po najmniejszej linii oporu”, bowiem tak niektórzy - zdaniem językoznawców błędnie - mówią.
[2]: Z łac. "z zaprzeczenia".
[3]: https://instagram.com/makitek (https://instagram.com/makitek)
[4]: Tekst dedykuję Michałowi w podziękowaniu za spotkanie, rozmowę i obdarowanie mnie kolejnym przebudzeniem.
Photo by Stijn Swinnen on Unsplash
Photo by Kasya Shahovskaya on Unsplash
Photo by Julienne Erika Alviar on Unsplash
Photo by Oleg Ivanov on Unsplash
Photo by SwapnIl Dwivedi on Unsplash
Photo by Roman Hinex on Unsplash